Ania i Jarek - sesja narzeczeńska
Kto nie idzie do przodu ten się cofa. W myśl tej zasady postanowiłem wyjść ze swojej strefy komfortu jaką są wydarzenia motorsportowe i spróbować sił w sesji narzeczeńskiej. Na pierwszy ogień poszła para moich przyjaciół, którzy za niecałe dwa tygodnie powiedzą sobie sakramentalne “TAK” - Ania i Jarek. Zakochańcy mieli już jedną sesję narzeczeńską ze swoim fotografem ślubnym, więc nasza współpraca była zupełnie na luzie - para nie miała za dużych oczekiwań a ja miałem troszkę mniejszy stres.
Na miejsce sesji wybrałem Soho Factory - bardzo klimatyczny kawałek warszawskiej Pragi z kilkoma fajnymi restauracjami i świetnym muzeum neonów, ale przede wszystkim z wieloma naprawdę genialnymi miejscówkami na foty. Zależało mi na industrialno-miejskim charakterze sesji, gdyż swoją pierwszą sesję narzeczeńską Ania i Jarek mieli w klimatach leśno-romantycznych i nie chciałem powielać tematów. Kilka dni przed sesją zrobiłem mały rekonesans w terenie i wybrałem w głowie miejscówki przy których koniecznie chcę ich sfotografować.
No i zaczął się stres. Zostało kilka dni do sesji, sprzęt miałem już przygotowany, wyczyszczony i sprawdzony kilkukrotnie, w głowie mnóstwo pomysłów na kadry i pozy, ale jeszcze więcej obaw i lęków. A co jak nie wyjdzie? A co jak na sesji złapie mnie stres i zacznie się on udzielać narzeczeńcom? A co jeżeli jakiś element sprzętu zawiedzie? Zacząłem się niepotrzebnie nakręcać. Żona mnie uspokajała, że przecież to przyjaciele, że mają już jedną sesję narzeczeńską i nawet jak zupełnie nic nie wyjdzie to żadna krzywda się nie stanie. No niby to wszystko racja, ale w mojej głowie dalej panował mały chaos i lęki.
Uwielbiam fotografować ludzi. W swoich reportażach zawsze staram się pokazać aspekt człowieka. No ale tu miałem się zmierzyć z sesją pozowaną a to dla mnie nowość. Jestem dobry w obserwowaniu rzeczywistości i uwiecznianiu jej najciekawszych momentów, a tu miałem sam wykreować te momenty, nadać im bieg, popchnąć tak narzeczonych, żeby pokazali mi swoje emocje. Jak to do licha zrobić? Co powiedzieć? Jak ich ustawić? Tyle pytań, tak mało odpowiedzi. Wyzwanie trzeba było podjąć, więc zacząłem czytać przeróżne internetowe poradniki dot. sesji pozowanych i przeglądać sesje najlepszych fotografów. Łatwo się to wszystko czyta i ogląda, ale jak potem człowiek ma sam wykreować taką scenę to okazuje się, że łatwe to jest tylko na papierze.
W końcu nastało sobotnie popołudnie, zarzuciłem plecak ze sprzętem, wsiadłem w samochód i pojechałem po moich modeli. Nie zdradzałem im miejsca naszej sesji, więc była to dla nich niespodzianka. Wziąłem trzy głębokie wdechy, zapiąłem oba aparaty na szelki i poszliśmy fotografować. Na początku troszkę trudno mi było pokierować parą, nie bardzo wiedziałem w jaki sposób im przekazać jak mają się ustawić. Nie mam jeszcze wypracowanej listy dobrze wyglądających póz, więc zaczynaliśmy od prostych przytulasów czy całusów i dalej już kombinowałem na żywo. Po złapaniu kilku przyjemnych ujęć zacząłem się troszkę rozluźniać - wiedziałem już, że nie wrócę do domu z niczym. Zaczęliśmy krążyć po terenie szukając ciekawych kadrów i łapiąc ostatnie promienie słońca. Miałem nadzieję, że zachodzące słońce będzie się przebijało przez otaczające bloki, niestety na jakieś pół godziny przed zachodem słońce całkowicie się ukryło i już nie zaszczyciło nas swoją obecnością. Nic to, miałem ze sobą lampę błyskową, skoro już trenujemy rzeczy dla mnie nowe i trudne to możemy dołożyć do tego jeszcze błyskanie. Kilka ostatnich kadrów powstało z użyciem lampy reporterskiej na statywie.
Uffff…. Emocje opadły. Sesja skończona. Wróciliśmy do nas do domu, zgrałem jak najszybciej fotki z kart aby mieć kopię bezpieczeństwa i… opiliśmy sowicie mój debiut w sesjach narzeczeńskich :) Następne trzy prawie całe dni to praca przy selekcji i obróbce zdjęć. Z ponad 1000 ujęć wybrałem 56 moim zdaniem najlepszych a następnie spędziłem sporo czasu dopieszczając je w Lightroom i Photoshop. Po trzech intensywnych dniach przy komputerze miałem już gotową galerię, ale wiem, że takie sesje muszą się jeszcze “uleżeć”, tzn. trzeba je zostawić na kilka dni, odpocząć, ochłonąć i potem przejrzeć jeszcze raz chłodnym okiem. Miałem w zamiarze poczekać do poniedziałku, ale tak się złożyło, że ja już nie mogłem wytrzymać a Ania miała w sobotę imieniny, więc postanowiłem, że to będzie dla niej fajny prezent jak dostaną swoją sesję w takim dniu. Ostatnie poprawki tuż przed wysyłką, i w końcu klikam - ślij.
I czekam. “Za chwilkę oglądamy”. Ok. Czekam. 10min. 20min. Pół godziny. Nic. No nie podoba im się. Na bank jest słabo i nie wiedzą jak to powiedzieć. Żona uspokaja - daj na luz głuptasie. No ale jak dać na luz jak już 40min mija i zero odzewu. To tylko 50 fotek. Godzina! No nic, wchodzę na OLX-a i patrzę za ile mogę sprzedać swój sprzęt bo to nie ma sensu. I w końcu dzwonią!
Podoba się jednak :) Czerwienieję na twarzy. Zasypiam zadowolony. Pierwsze koty za płoty.
Kto chętny na kolejną sesję? :)